Wkurzam salon Wkurzam salon
4763
BLOG

Rafał Ziemkiewicz. "Wkurzam salon". Odcinek XVIII

Wkurzam salon Wkurzam salon Polityka Obserwuj notkę 7

 

 

 

Skoro polska fantastyka jest taka dobra, to dlaczego zachodni wydawcy jej nie biorą?

Były takie próby. Wraz z Wydawnictwem Supernowa wybraliśmy się silną ekipą autorów na targi do Frankfurtu. Trochę tekstów było przetłumaczonych na angielski i rozdawaliśmy je, ale nic z tego nie wyszło. Mainstreamowi wydawcy o fantastyce nie chcieli słyszeć, a z kolei wydawcy fantastyki uważali, że to, co w Polsce się pisze, to w ogóle nie jest fantastyka. Na Zachodzie ten gatunek to tylko światy fantasy i space opery. Dla nas „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya to dzieło z gatunku SF, a dla nich nie. 

Wymieniając tych wybitnych twórców, pomijasz Andrzeja Sapkowskiego. A to przecież najbardziej kasowy polski autor z tego gatunku.

Bo Sapkowski jest zjawiskiem osobnym. On nic nam nie zawdzięczał ani myśmy mu nic nie zawdzięczali. Pojawił się nagle, poza naszym środowiskiem.

Po prostu usiadł i bez pytania o zgodę zaczął pisać o Wiedźminie, a potem przeszedł do powieści historycznych. Ale to właśnie jego Parowski widział jako takiego Dostojewskiego science fiction.

Chyba trochę przesadził z tym Dostojewskim. Sapkowski ma wielką zręczność w układaniu słów, jest wspaniałym gawędziarzem, ale to, co on pisze, jest puste jak bęben.

Zresztą, co za ironia… Przecież akurat to, co zrobił Sapkowski i czym się Parowski zachwycił, jest właśnie fantastyką rozrywkową. W jego prozie jest Sienkiewiczowska fraza, ale u autora „Ogniem i mieczem” niosła ona pewną wizję człowieka i świata, prostą, zgoda, ale wyrazistą. A tu służy tylko samej sobie. Wiedźmin, fachowiec do zabijania strzyg i kikimor, po prostu ma przygody, z których wynikają kolejne przygody; skłaniają go one do pewnych refleksji, tyle że generalnie wtórnych wobec Chandlera, a nawet jeszcze starszych facetów. Jedyny przekaz, który znalazłem w Sapkowskim, to jego obsesyjna nienawiść do religii; też chyba mało oryginalna i niezbyt ciekawa. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jako zawiść, ale nazwałem kiedyś Sapkowera „Sienkiewiczem wydrążonym”. Sienkiewiczowska fraza, ale bez sienkiewiczowskiego ducha.

Jak każdy w tej branży możesz mieć powody do zawiści wobec Sapkowskiego. Sprzedał już ponad milion wszystkich swoich książek.

Owszem, mogę być uprzedzony. To on zabierał mi sprzed nosa przez ileś lat co roku Nagrodę Zajdla, o której ja bardzo marzyłem. Musiałem czekać na nią chyba z pięć lat. Dopiero gdy nadszedł taki rok, kiedy Sapkowski niczego nie napisał, ten Zajdel w końcu mi się dostał. Wcześniej zawsze stawałem na tym pudle drugi albo trzeci.

W 1989 roku polska literatura znalazła się w czyśćcu. Co to oznaczało dla fantastyki?

Ludzie rzucili się czytać masowo wreszcie obecnych w Polsce zagranicznych autorów, pojawiły się takie wydawnictwa jak Amber, na rynek trafiły masowe nakłady Alistaira MacLeana, Roberta Ludluma i innych mistrzów prozy sensacyjnej. Nadrabiano zaległości z całego półwiecza, które nam wojna i komuna zabrały.

Bukiniści, często zresztą wywodzący się z klubów fantastyki, sprzedawali zachodnie hity na stolikach wystawianych na ulicy, a cały po-PRL-owski system księgarń, hurtowni i dystrybucji zaczął padać. I uznano, pewnie nie bez podstaw, że nikt nie chce kupować polskich książek. Oczywiście, nie dziwiło mnie, że zdechła z dnia na dzień ta cała licencjonowana grafomania ŕ la „szkoła Berezy”, ale nawet ludzie z nazwiskami nie mogli znaleźć wydawcy. Wydawnictwo, które jako pierwsze wydało sześć opowiadań o Wiedźminie Sapkowskiego, niedługo potem zbankrutowało, a jego książkowy debiut wyprzedawany był potem długo na taniej książce, po złotówce. A przecież autor w tym samym czasie święcił środowiskowe triumfy, już w latach osiemdziesiątych osiągnął rangę mistrza.

Pewną schadenfreude dał mi wtedy fakt, że wielu literatów „głównego nurtu” z czasów PRL-u chwytało w tej sytuacji za pióra, by pisać powieści SF, uznawszy, że to akurat się sprzeda, a przecież oni, prawdziwi pisarze, poradzą sobie z taką literacką konfekcją bez wysiłku. Złudne oczywiście były to nadzieje; okazało się, że ta pogardzana proza popularna zupełnie ich przerasta. Było to swego rodzaju pośmiertne zwycięstwo fantastyki nad tymi „mainstreamowcami PRL-u”, którzy nas wyszydzali. Czasem nawet oni sami wstydzili się swych chałtur i sygnowali je pseudonimami.

Czy ty także byłeś rozczarowany spiskiem narodu przeciw polskim pisarzom?

Może bym był przeżywał rozczarowanie, gdybym miał kiedy. Ale naprawdę nie miałem już wtedy wolnej chwili. Rzuciłem się w życie publiczne, zostałem felietonistą „Najwyższego Czasu”, a potem rzecznikiem i członkiem władz UPR-u. Zaczęła się wojna z postkomuną, UD-ecją i michnikowszczyzną. Próbowaliśmy jeszcze z kolegami wydawać pismo „Fenix”, w którym ukazywały się opowiadania z gatunku fantastyki, ale nie wychodziło nam to najlepiej.

Nazwa pisma była w jakimś sensie prorocza, bo ono ciągle się odradzało z popiołów i ciągle kończyło w tych popiołach. Zaczęło się w latach osiemdziesiątych, wychodziło ono wtedy jako biuletyn miłośników Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Fantastyki pod nazwą „Feniks”; zresztą strasznie trudno było uzyskać na nie zgodę, cenzura po prostu nie chciała zezwolić na pismo literackie o tej tematyce, ze cztery czy pięć razy przychodziła odmowa, zawsze z tym samym argumentem, że jedno takie pismo już jest i Główny Urząd Kontroli Publikacji, Prasy i Widowisk, jak oficjalnie się ta instytucja nazywała, „nie widzi celowości”. Udało się dopiero, kiedy z wniosku usunięto w ogóle literaturę i obiecano, że będzie to po prostu biuletyn organizacyjny. Oczywiście nie był, nawet nie udawał, że był i właściwie teoretycznie powinni nas za to zamknąć i ukarać, gdyby się komukolwiek chciało, ale w tym czasie mieli już naprawdę większe zmartwienia.

W wolnej Polsce część dawnego zespołu postanowiła wznowić kwartalnik jako konkurencyjny wobec „Fantastyki” miesięcznik. Zmieniliśmy tylko „ks” na „x”, w poprzek ortografii, ale z konkretnego powodu ? w czasach PRL-u publikowało się w tym magazynie opowiadania zachodnich autorów, nawet ich o tym nie informując, nie mówiąc już o płaceniu, bo niby jak i czym; i obawialiśmy się, że gdy już rynek się otworzył, agenci tych autorów zgłoszą się do nas po zaległe honoraria. Ktoś musiał występować jako redaktor naczelny, takie było prawo, no i oczywiście padło na frajera, czyli na mnie. Ja też odpowiadałem finansowo za spółkę cywilną, która wydawała pismo, do czego kompletnie nie miałem głowy. To wypełnianie ksiąg przychodów i rozchodów, dostarczanie co miesiąc do urzędu jakichś kwitów, to wszystko wspominam jak jakiś koszmar. Przez pięć lat żyłem w lęku, że jeśli jakiś wścibski urzędnik ze skarbówki przyjrzy się temu uważniej, to mnie wsadzą do pierdla i zlicytują. No ale szczęśliwie nikt na Spółkę Cywilną Fenix nie zwrócił uwagi, aż wszystko się przedawniło.

Przyznaję też, że nie sprawdziłem się jako redaktor naczelny – nie umiałem zorganizować sprawnie działającej redakcji, zresztą od początku wdałem się w jakiś chory i głupi układ, że no niby wiecie, kogoś trzeba podać w urzędzie i to mogę być ja, ale przecież jesteśmy kumplami i będziemy o wszystkim decydować wspólnie. Nie miałem za grosz posłuchu, nic nikomu nie mogłem kazać – a pismo wymaga dyktatora, inaczej się nie da. Dlatego w 1993 roku zrejterowałem, oddając cały interes Jarkowi Grzędowiczowi.

 


Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 17. Książka jest dostępna w sprzedaży.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka